Tag Archive: recenzja


Frankensteina, który zyskał swój przydomek po swoim twórcy, doktorze o tym nazwisku, zna chyba każdy. Przyznam, że nigdy jakoś specjalnie historia ta mnie nie interesowała i raczej nie sięgnąłbym po powieść „Przypadek Victora Frankensteina”, gdyby nie to, że dostałem ją w prezencie 🙂

Podchodziłem zatem do lektury z pewną rezerwą, ale jak się niedługo potem okazało, zupełnie niepotrzebnie – okazała się świetna i wciągająca od pierwszych stron.

Książka napisana jest w pierwszej osobie i wszystkie zdarzenia poznajemy od strony głównego bohatera – Victora Frankensteina, który podczas studiów na uczelni w Oxfordzie zaczyna fascynować się istotą ludzkiego życia. Dość szybko fascynacja ta przeradza się w cel jego życia. Podczas zgłębiania tematu zaczyna utwierdzać się w przekonaniu, że ów czynnikiem życia jest prąd (fluid galwaniczny). Moment, w którym uda mu się ożywić człowieka wydaje przybliżać się z każdą chwilą.

Według informacji zawartych na okładce, powieść jest połączeniem horroru i science-fiction, z czym można się zgodzić, pod warunkiem, że nie oczekujemy jakiegoś ogromnego ładunku grozy.
Tego bowiem tu nie ma, co jednak wcale nie umniejsza wartości książki. Czyta się ją znakomicie i lekko, nawet pomimo tego, że użyty język stylizowany jest na ten z początku XIX wieku. Świetne i bardzo sugestywne są też opisy – autor perfekcyjnie oddaje ducha i realia epoki, w której toczy się akcja powieści.

„Przypadek Victora Frankensteina” polecam każdemu, kto szuka tytułu, który pochłonie go bez reszty na kilka ładnych godzin. Jest to powieść niezwykle klimatyczna i zaskakująco wciągająca. Szczególnie polecam ją miłośnikom historii, gdyż znajdą tam kilka autentycznych postaci i wiele interesujących faktów. Zdecydowanie warto.

 

Teskt: SpokoWap

Twój Na Zawsze / Remember Me

Wybrałem się dziś do kina. Co prawda przeziębiony, z gorączką, bolącą głową i gardłem, ale prawdziwy kinoman nie może nie skorzystać z promocji o przyjemnej nazwie „Środy z Orange” w sieci kin Cinema City, nieprawdaż? Jako że wszystkie co ciekawsze premiery ostatnich dni miałem już „zaliczone”, wybór mój padł na dramat zatytułowany „Twój na zawsze” (w oryginale „Remember Me”). Główną rolę gra tu bożyszcze dzisiejszych nastolatek – Robert Pattinson, co prawdę mówiąc z miejsca lekko mnie do filmu zdystansowało i podchodziłem do projekcji z nastawieniem, że nie będzie to nic dobrego. I wiecie co? Może to i dobrze, ponieważ całość okazała się zupełnie zjadliwym dramatem obyczajowym, którego można obejrzeć bez zgrzytania zębami.

Pattinson wciela się w rolę dwudziestokilkuletniego Tylera Hawkins – zbuntowanego studenta nowojorskiego uniwersytetu. Jego ulubionym zajęciem wydaje się być przesiadywanie w mieszkaniu z papierosem w zębach, alkohol i co jakiś czas bójki w dobrej wierze. Pod tą maską kryje się jednak wrażliwa dusza. Tyler uwielbia czytać, kocha poezję i ogólnie jest bardzo uczuciowy. Przekonuje się o tym zwłaszcza Ally (Emilie de Ravin), koleżanka bohatera ze studiów, w której się zakochuje. Oczywiście oboje posiadają spory bagaż doświadczeń życiowych w postaci prześladujących ich traum, a także pewne tajemnice (początkowo Tyler udaje uczucie z chęci zemsty na ojcu dziewczyny), tak że miłość ta nie może być usłana różami i taka też oczywiście nie będzie.

Fabuła okazuje się zaskakująco poprawna i nieźle poprowadzona. Wątek miłosny to tylko niewielka część całej historii i naprawdę trudno mi ją streścić w taki sposób, aby nic nie zaspojlerować, dlatego też nie traktujcie powyższego akapitu jako pełnowartościowy opis filmu. Na przestrzeni nieco ponad stu minut dzieje się naprawdę sporo, lecz wszystko jest dość spójne i nie powoduje uczucia znudzenia. Aktorsko film wypada nieco powyżej przeciętnej. Kreacje głównych postaci są dosyć przekonujące i nie rażą sztucznością, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak się spodziewałem że będą. Pattinson dobrze sprawdził się w roli nieco wyobcowanego buntownika, czego nie można jednak z czystym sumieniem powiedzieć o Emily De Ravin. W scenach wymagających pokazanie jakichś większych emocji, jak na przykład wzburzenia i złości, jest po prostu mało wiarygodna. Poza tymi zarzutami gra i wygląda nie najgorzej 😉

Największym minusem filmu jest jego trywialny, wymuszony finał. Zaskakuje i owszem, bo nie tego się spodziewałem, ale w moim odczuciu zupełnie się nie sprawdził, zostawiając uczucie pewnego niedosytu i nic ponadto. Żadnego smutku czy współczucia, nie wspominając nawet o jakichkolwiek łzach 😉 Cóż, film jako taki obejrzeć można. Fanki Roberta Pattinsona będą bez zwątpienia w siódmym niebie, pozostali widzowie może nieco mniej, jednak nie powinni zbytnio się nudzić. Nie żałuję wyprawy do kina, a to powinno mówić samo za siebie.

Ocena: 6/10

*Twój na zawsze / Remember Me

*Rok produkcji: 2010

*Data premiery w Polsce: 2010-03-19

*Reżyseria Allen Coulter; scenariusz – Jenny Lumet , Will Fetters; zdjęcia – Jonathan Freeman; muzyka – Marcelo Zarvos; dystrybucja: Monolith Films

*W rolach głównych:  Robert Pattinson, Emilie de Ravin, Pierce Brosnan i inni

Tekst: SpokoWap

*Autor powieści: Michael Grant
*Polski wydawca: Jaguar
*Cena: 34,90 zł
*Liczba stron: 528
*Okładka: miękka
*Więcej informacji na: www.wydawnictwo-jaguar.pl

„W mgnieniu oka znikają dorośli.
Nauczyciele. Policjanci. Lekarze.
Rodzice…

Zostają nastolatki. Dzieci. Niemowlęta.
Milkną telefony. Nie działa Internet.
Nie ma telewizji.

Nikt nie wie, co się stało…
Pomoc nie nadchodzi.

Czas ucieka.
W dniu swoich piętnastych urodzin znikniesz…
Tak jak oni.”

Przyznajcie, że powyższy opis, znajdujący się na tylnej okładce książki Gone może zaintrygować, i to całkiem mocno.
Pierwsze informacje o serii Gone wpadły w moje łapska dzięki internetowi i kilka czynników spowodowało, iż z miejsca postanowiłem tę książkę przeczytać – ciekawy opis, pozytywna opinia mojego ulubionego pisarza Stephena Kinga, a także fragmenty recenzji krytyków nastrajały bardzo pozytywnie. Jedyną skazą na tym diamencie okazało się coś bardzo prozaicznego, ale jednocześnie alarmującego – okładka. Widniejąca tam fotografia grupy nastolatków, wyjętych wprost z jakiegoś emo teledysku, czy serialu dla nastolatek, piszczących na każdy widok swego ulubieńca czy ulubienicy, spowodowała we mnie pewien, nazwijmy to…dyskomfort. Gdybym pierwszy raz zobaczył ją w księgarni, nawet nie spojrzał bym co to takiego. I w tym miejscu od razu muszę ostrzec, że książka, wbrew temu co sugeruje opis, nie jest ani mrocznym i krwawym horrorem, ani psychologicznym thrillerem. To raczej przygodowo fantastyczna opowieść z dreszczykiem, której głównym targetem jest mimo wszystko młodzież i to im teoretycznie spodoba się najbardziej. Nie zmienia to jednak faktu iż napisana jest na tyle sprawnie i interesująco, że trafi również w gusta nieco starszych czytelników – czego jestem dowodem.

Głównym bohaterem powieści jest Sam Temple, czternastoletni mieszkaniec Kalifornijskiego miasteczka Perdido Beach. W jednej chwili siedzi w szkole, słuchając nudnego wykładu nauczyciela historii, by kilka sekund potem stawiać czoło dziwnemu zdarzeniu – wszyscy, którzy mają ukończone 15 lat znikają, tak po prostu, na oczach pozostałych, młodszych mieszkańców. Nie działają telefony, nie działa internet, telewizory śnieżą, a miasteczko ogrodzone zostaje tajemniczą barierą, której nie sposób ominąć. Pytań jest wiele, a odpowiedzi niemal wcale. Sam, wraz z przyjaciółmi i innymi dzieciakami muszą od tej chwili radzić sobie sami w świecie bez dorosłych, który okazuje się bardziej brutalny, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać.

Autor powieści, Michael Grant, w świetny sposób żongluje konwencjami i pozornie wyświechtanymi motywami, by chwilę później przerobić je na swój własny, oryginalny sposób. Mamy tu niemal wszystko, co widzieliśmy w wielu innych przedstawicielach gatunku, a mimo wszystko zdajemy się w ogóle tego nie zauważać. Książka wciąga, intryguje od pierwszej strony, a te przewracają się właściwie same. Akcja toczy się w niesamowicie szybkim tempie, poznajemy tuziny schematycznych, choć całkiem dobrze zarysowanych postaci, a dialogi i stwarzane przez wyobraźnię pisarza sytuację nie wypadają jakoś szczególnie naciąganie (czego się przed lekturą obawiałem), co jest niewątpliwie dużym plusem. Właściwie trudno jest mi się do czegoś przyczepić. Autor dysponuje niezłym warsztatem pisarskim i umie to wykorzystać z zaskakująco dobrym rezultatem.

Reasumując, Gone napisane jest bardzo zgrabnie, lekko, i tak też właśnie się to czyta – ponad pięćset stron zlatuje szybko i bezboleśnie. Na tyle szybko, iż po ostatniej stronie czujemy jakby nasz apetyt nie został ani trochę zaspokojony, ale w końcu tak to już jest z przystawkami – mają nam go tylko zaostrzyć na danie główne. A to w przypadku pierwszego tomu Gone udało się osiągnąć w pełni. Kolejny ukazał się w naszym kraju jakiś miesiąc temu i przymierzam się do jego kupna, tymczasem gorąco polecając wszystkim, którzy nie mieli jeszcze tej przyjemności, zakup Fazy Pierwszej. Bez zwątpienia jest to jedna z najlepszych młodzieżowych powieści 2009 roku.

Tekst i zdjęcia: SpokoWap